Aleksandra Pucułek: - Od kiedy jesteście bezpośrednio zaangażowani w pomoc na terenach dotkniętych powodzią?

Patryk Sokal, prezes Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego w woj. łódzkim, nauczyciel wychowania fizycznego: - W niedzielę, 15 września, ok. godz. 15 dostaliśmy komunikat, że mamy szybko organizować sprzęt i jechać. Zarząd krajowy WOPR-u skierował nas do pomocy na terenie powiatu nyskiego.

Przygotowanie sprzętu chwilę trwa, bo musieliśmy zabrać nasze samochody terenowe, sprzęt pływający, czyli motorówki, skutery wodne, systemy woda-lód do brodzenia w płytkiej wodzie, ale o godz. 22 byliśmy już w Nysie. Wysłaliśmy w pierwszym rzucie cztery jednostki z terenu województwa łódzkiego. Do Nysy od nas mamy ok. 200 kilometrów, ale wtedy jeszcze bez problemu dojechaliśmy. Teraz dostaliśmy informację, że jednostki, które zostały jeszcze w Lewinie, mają już problem, żeby stamtąd wyjechać.

Co zastaliście, jak przyjechaliście do Nysy?

- Było bardzo źle. To był moment, w którym woda jeszcze wzbierała, ale jedno z osiedli domków jednorodzinnych na terenie Nysy było już odcięte. Ludzie od 6-8 godzin nie mogli się stamtąd wydostać. Od razu przystąpiliśmy do ewakuacji osób, które tego potrzebowały, np. z urazami, więc musiały dostać się do szpitala.

Co to były za sytuacje?

- Np. ewakuowaliśmy starszą panią ze złamaną ręką. Po tym, jak zaczęło przybywać wody, kobieta poszła ratować rzeczy z podwórka. Woda, która wylała, była brudna, z błotem. Kobieta chciała się więc po sprzątaniu wykąpać. Wchodząc pod prysznic, poślizgnęła się i złamała rękę. Dwa dni czekała, żeby ktoś ją zabrał z domu, a woda sięgała już pierwszego piętra. Niestety, nie było możliwości dotrzeć do niej wcześniej. Nie dało się brodzić wpław, bo przy wąskich uliczkach między budynkami robił się bardzo wartki strumień. Jak się nie trzymaliśmy płotu, to woda porywała. Musieliśmy poczekać aż sytuacja się względnie uspokoi, żeby wysłać ratowników ze sprzętem.

Potem ewakuowaliśmy panią, która musiała mieć szytą głowę. Też chciała schować rzeczy z podwórka i wchodząc do pomieszczenia gospodarczego, wywróciła się i rozcięła głowę. Musiała czekać kilka godzin na ewakuację. W większość miejsc nie byliśmy już w stanie dojechać samochodami terenowymi. Woda sięgała prawie dwóch metrów. Udało się jednak zorganizować koparkę i nią dojeżdżaliśmy do wyznaczonych miejsc i zabieraliśmy nią ludzi. Odstawialiśmy do wyznaczonego punktu, gdzie były karetki, bo szpital nyski też już był zalany i wracaliśmy po kolejnych.

Skuterem wodnym w środku nocy udało nam się też ewakuować dwie starsze osoby, które potrzebowały dostać się do rodziny mieszkającej w bezpiecznej części miasta. Wszystkie te sytuacje, kiedy ludzie potrzebowali pomocy i czekali 6, 8, 10 godzin, żeby służby do nich dotarły, mocno utkwiły mi w pamięci i pewnie zostaną ze mną na długo.

Za jakie jeszcze działania odpowiadaliście?

- Przede wszystkim za ewakuację. Cały czas działaliśmy na terenie miasta. Mieliśmy jedno zgłoszenie spoza Nysy. Musieliśmy się dostać do pobliskiej wsi w górze rzeki za zbiornikiem nyskim, skąd ewakuowaliśmy dwie osoby. Kulminacyjnym momentem było poniedziałkowe popołudnie, gdy w mieście zawyły syreny. Okazało się, że wał powyżej zbiornika nyskiego został przerwany i woda zamiast do zbiornika płynie w miasto. Telefony się wtedy rozdzwoniły. Ludzie jednak decydowali się na ewakuację i nie chcieli zostawać w domach.

Nie było problemu z łącznością, kontaktem?

- Na terenie miasta powołany był sztab kryzysowy i stamtąd dostawaliśmy informacje, że mamy po kogoś płynąć i go ewakuować. Do sztabu informacje o tym, że ktoś potrzebuje pomocy, dochodziły z różnych stron: od rodziny, od sąsiadów, którzy się wcześniej ewakuowali. Jeśli ktoś miał jeszcze naładowany telefon, to dzwonił po pomoc. Sieć działała tylko nie było prądu. Ludzie posiłkowali się powerbankami, więc z niektórymi był kontakt.
Pozostałym osobom w Nysie, którym nic nie było i które nie chciały ewakuacji, dostarczaliśmy wodę, żywność. Oni przechodzili na wyższe piętra budynków i zostawali.

Czym to tłumaczyli? Chcieli pilnować dorobku, czy nie spodziewali się, że żywioł będzie aż tak potężny?

- Wręcz przeciwnie. Mieli poczucie, że przeżyli powód w 1997 roku i wiedzą, jak to wygląda. Pamiętali, dokąd doszła wtedy woda i oceniali, że nie będzie gorzej. Nie chcieli też opuszczać domostw, bo były, niestety, przypadki na terenie powiatu nyskiego, że puste domy były okradane. Sami podjeżdżaliśmy pod dwa takie adresy. Poproszono nas, żeby sprawdzić, czy co się stało w domu, bo właściciele dowiedzieli się, że złodzieje tam krążą. Faktycznie jeden dom był otwarty, okna powybijane.

Do której tak pracowaliście? 

- Wszystko trwało do wtorku, do wczesnych godzin porannych.

Od niedzieli, bez żadnej przerwy?

- Od niedzieli od godz. 22 do wtorku wieczora ratownicy spali sześć godzin. Ale powiat nyski, miasto stanęło na wysokości zadania, jeśli chodzi o całą logistykę, wyżywienie, noclegi. Wszystko to było bardzo profesjonalnie przygotowane i sprawnie zorganizowane.

Ile osób ratownicy z Łodzi ewakuowali?

- W ciągu tych dwóch dni każdy z naszych zespołów w tym trudno dostępnym, zalanym terenie, myślę, że około 10 osób wyciągnął. Większość tych osób to były osoby w podeszłym wieku, często schorowane.

A młodsze osoby?

- Być może ewakuowały się same wcześniej, albo jeśli mieszkały z takimi starszymi osobami, to prosiły o ewakuację np. rodziców, dziadków, a same zostawały. Wszystko działo się bardzo dynamicznie, trwało właściwie półtorej doby.

Gdy skończyliście ewakuacje, jaki obraz Nysy zobaczyliście?

- Kataklizm, wielka tragedia. Zdjęcia tak naprawdę nie oddają tego, co się tam dzieje. Gdy wyjeżdżaliśmy z Nysy, woda w mieście już opadała, nie było mocnego nurtu, zagrożenia. Natomiast wciąż w domach, mieszkaniach na parterze ludzie mieli wodę do kolan, mniej więcej 60,70 cm, więc też nie widzieliśmy jeszcze wszystkich zniszczeń. Pewnie teraz zaczęło się tam już sprzątanie. Nas we wtorek ok. godz. 15 przeniesiono do Wrocławia.

Za jakie tutaj działania odpowiadacie?

- Na razie od środy rano zajmujemy się podstawowymi czynnościami prewencyjnymi. Pilnujemy wałów, zabezpieczamy je. Czuwamy, żeby ochotnikom, którzy tu pracują, nic się nie stało. Zostaliśmy zgrupowani w akademikach, ratownicy względnie przespali się te sześć, siedem godzin, więc była chwila na oddech i odpoczynek. Czekamy, co się będzie dalej działo. Wszystko zależy od sytuacji. Na razie jest względny spokój. We wtorek o godz. 20 część ratowników, która była tu od niedzieli, zjechała do domów. Przyjechała kolejna zmiana. Jeśli będzie potrzeba, będą tutaj przyjeżdżali, ale na razie muszą wracać do swoich zajęć zawodowych.

Ja oprócz tego, że jestem prezesem WOPR-u w woj. łódzkim i kieruję 9 jednostkami terenowymi, to przede wszystkim uczę wychowania fizycznego. Pracuję w szkole specjalnej z dziećmi z niepełnosprawnościami w Zduńskiej Woli. Natomiast WOPR-y są w systemie wspierającym Państwowe Ratownictwo Medyczne. Gdy coś się dzieje, osoby, które są w tym systemie, mają skierowania od swoich jednostek i pracodawca ma obowiązek zwolnić ich na czas wykonywania działań ratowniczych. Już po skończonych działaniach przysługuje nam jeszcze jedna doba odpoczynku. Ale wszystko to jest, niestety, w ramach bezpłatnego urlopu.

Pan na razie nie wraca do szkoły, zostaje we Wrocławiu?

- Tak, jestem cały czas na miejscu. Zapowiada się, że do końca tygodnia na pewno nie wrócę do szkoły.

Źródło: Radio ZET

Nie przegap
  •  Wielka woda nie zatrzyma się na Wrocławiu. Ekspert tłumaczy, dokąd dojdzie fala powodziowa
  •  Trauma powodzi. „Całe życie rozbija się w kawałki, jak lustro, którego nie da się zebrać”
  •  Katastrofa w Lewinie Brzeskim. Relacje załamanych mieszkańców. "Brakuje wszystkiego"

Disclaimer: The copyright of this article belongs to the original author. Reposting this article is solely for the purpose of information dissemination and does not constitute any investment advice. If there is any infringement, please contact us immediately. We will make corrections or deletions as necessary. Thank you.